Pierwsze w życiu urodziny na Kazachskim stepie:)
Całodniowy teleport doprowadził nas do Aralska, miejscowości, która niegdyś była bardzo związana z pobliskim „morzem” Aralskim. Dziś z wielkiego morza została tylko pustynia przez co miasto straciło swoją dawną świetność i stało się zwykłą mieściną pośrodku niczego. Kilka kilometrów przed miastem natrafiliśmy na pierwsze stado wielbłądów. Nie mogło zabraknąć sesji zdjęciowej więc konieczny był postój. Po chwili na kucyku przyjechał właściciel stada, pokazał nam wielbłądy, pozwolił robić zdjęcia i opowiedział o hodowli. Poprosił żebyśmy mu wysłali zdjęcia i napisał nam adres na kartce. Nie był to mail jak się wszyscy spodziewali tylko adres jego prywatnego domu. Jakby ktoś był zainteresowany i znalazł się przypadkiem w tych okolicach niech powoła się na nas mamy u niego kg mięsa wielbłądziego po 5zł Do samego miasta wjechaliśmy późnym wieczorem. Zdziwiła nas ilość dymu na ulicach i ogrom dziwnych zapachów, których źródłem były liczne grille z różnego rodzaju mięsem. Tej nocy zdecydowaliśmy się na hotel, ekskluzywny, za całe 15 zł za osobę! „Najlepszy hotel” w Aralsku miał tylko jedną, ale za to bardzo zachęcającą opinie na tripadvisor.com: „Najgorsze miejsce, w jakim byłam…”. Zostawiliśmy nasze auta, rzeczy i ruszyliśmy w miasto. Zdziwiło nas, że poniedziałek jest tak rozrywkowym dniem. Bardzo dużo ludzi było w lokalnym wesołym miasteczku i „klubach”. Bardzo głodni desperacko ruszyliśmy na poszukiwania jedzenia. Jedyne, co było do wyboru to grillowane mięso. Nie można powiedzieć, że obsługa była zła.. jej po prostu nie było. W końcu się doczekaliśmy przyjęcia zamówienia, niestety, co lepsze rodzaje mięsa skończyły się i zostały nam tylko kaczka i kurczak. Do tego czerwony sos z cebulą i chleb. Obyło się bez piwka, ponieważ właściciel, jako muzułmanin nie sprzedaje alkoholu. Najedzeni, ale wciąż wymęczeni ruszyliśmy na podbój miasta. Wylądowaliśmy w najlepszym klubie w mieście. Z zewnątrz wyglądał na całkiem europejski, elegancki klub, za to we wnętrzu królował styl lat 80. z nowoczesnymi dodatkami (kolorowe światła odwalały kawał dobrej roboty). Na parkiecie tańczyło dużo młodych ludzi ubranych bardzo elegancko, niemal weselnie. Pary tańczyły razem, ale jakby osobno, prawie w ogóle się nie dotykając (prawdopodobnie ze względu na religię). Muzyka w dużym stopniu zachodnia zmiksowana z lokalnymi hitami. Zdecydowanie można było się pobawić. Stanowiliśmy niemałą atrakcje dla lokalnych. Co kilka parę chwil ktoś nowy nas zaczepiał. Aż w pewnym momencie…